poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Rozdział 5


- Naprawdę chcesz się jeszcze męczyć? – upewniłam się, widząc chęć walki w oczach Matt’a.
- Serio. Choć. – pociągnął mnie w stronę siłowni. Zerknęłam na zdziwioną Irmę, która i tak szła za mną razem z Jurijem. Doszliśmy do niewielkiego, dobrze znanego mi  pomieszczenia. Na drabinkach wisiały drążki. No cóż, trzeba z siebie wykrzesać jeszcze resztkę sił. Stanęłam pod drewnianą rurką i dwa razy się podciągnęłam.
- Możemy zaczynać. – rzekłam, widząc jak Anderson szykuje się do zmagań.
 I znowu zaczęła się „zabawa”. Tym razem Matthew był silniejszy. Podciągałam się dwudziesty raz, kiedy zakręciło mi się w głowie i spadłam na ziemię. Matt widocznie się o mnie przestraszył i od razu znalazł się przy mnie.
- Nic ci się nie stało? – spytał z troską w głosie.
- Nie, nic. – odparłam i z trudem wstałam z posadzki, dalej mając mroczki przed oczami.
- Na pewno? Zbladłaś. – dopytywała się Irma.
- Na pewno. – odpowiedziałam stanowczo i przytrzymałam się ściany. – Wygrałeś Matt, może już chodźmy… - stwierdziłam zaniepokojona.
- Jasne. – mruknął Anderson, który miał chyba niemałe wyrzuty sumienia.
Po niecałej godzinie, z pomocą i siatkarzy znalazłyśmy się w mieszkaniu.
- Nie powinnaś się aż tak wysilać Monika… - zaczęła.
- Nic mi nie będzie. – mruknęłam. Czułam się coraz gorzej. W mojej głowie szumiało jak w pociągu, a w oczach miałam istną, bezgwiezdną noc. Stwierdziłam, że najlepiej w takiej sytuacji będzie pójście spać, jednak ze strachem kładłam się do łóżka, mając świadomość, że następnego dnia mogę się nie obudzić. Z trudem ubrałam pidżamę i położyłam się, po czym zapadłam w głęboki sen.

Obudziłam się bardzo wcześnie rano i wyszłam z pokoju, kierując się do kuchni, gdzie tradycyjnie przy stoliku siedziała Arkadiewna z kubkiem kawy w ręku.
- Hej… Boże, Monika, jak ty wyglądasz. Tobie coś jest! Zadzwonię do studia, przecież ciebie trzeba zawieźć na pogotowie w takim stanie! – panikowała.
- Irma, daj spokój. Nic strasznego mi się nie dzieje. Może po prostu się przeziębiłam…
- Tak, z pewnością… - ironizowała.
- Śpieszę się na wykłady. – powiedziałam i wyszłam do łazienki, bo wręcz odrzucało mnie od jedzenia. Ubrałam się w to, co wpadło mi w ręce i wyszłam do przedpokoju. Chociaż nigdy tego nie robię, usiadłam na ziemi i ubrałam buty, bo stojąc na jednej nodze nigdy bym tego nie dokonała. Arkadiewna pokręciła głową widząc moje poczynania, ale nic więcej nie mówiła. Z trudem wygrzebałam się z podłogi i pomaszerowałam na uczelnię. Dotarłam do wielkiego budynku i weszłam po schodach. Od razu skierowałam się do sali na wykład, gdzie naturalnie spotkałam Ivana.
- Hej ślicznotko… - no nie, już jest mi wystarczająco niedobrze. – Wyglądasz jakby cię walec przejechał… - uśmiechnęłam się sztucznie.
- Ivan, wiesz jak komplementować kobietę. Lepiej skup się na wykładzie. – spławiłam go, chociaż sama miałam głowę zajętą innymi myślami.

Czułam się dalej bardzo źle. Kręciło mi się w głowie i widziałam podwójnie. Na wszystkich wykładach starałam się szukać miejsca jak najbliżej okna, bo siedzenie na środku sali mogłoby się skończyć katastrofą, której szczegółów nie chciałabym przytaczać. „Lekcje” ciągnęły się niemiłosiernie. Jednak po piętnastej wróciłam do domu. Irmy jeszcze nie było, więc zabrałam się za robienie jakiegoś skromnego obiadu, bo jak już mówiłam, nie miałam na nic ochoty. Z trudem schylałam się bo garnki i wspinałam palce po przyprawy z szafki. Może rzeczywiście powinnam iść do tego lekarza? Zajęłam się pichceniem. Po kilkudziesięciu minutach przyszła Irma z nietęgą miną na twarzy.
- Coś się stało? – spytałam.
- Monia, martwię się o ciebie.
- Przejdzie mi. Jedz. – postawiłam jej talerz przed nosem i zakończyłam temat. Po obiedzie usiadłyśmy w niewielkim salonie i zaczęłyśmy oglądać jakiś film. Chciałam iść do łazienki i gwałtownie wstałam. W tej samej chwili poczułam silne zawroty głowy. Nie zdążyłam się niczego złapać i poleciałam na ziemię. Z tego wszystkiego pamiętam tylko silny ból i mocne uderzenie w kant ławy. Potem film mi się urwał…

Z perspektywy Arkadiewnej…

Monika oświadczyła mi, że idzie do łazienki, jednak nie zdążyła nawet postawić jednego kroku, bo zachwiała się i upadła na ziemię. Przeraziłam się nie na żarty. Uklęknęłam koło niej i próbowałam ją ocucić, jednak nic nie pomagało. Trzęsącymi się rękami złapałam telefon i wykręciłam numer na pogotowie. Po dziesięciu minutach pojawiła się karetka. Zabrali przyjaciółkę do samochodu i pojechali do szpitala. Zostałam sama w czterech ścianach. Chodziłam niespokojnie po całym mieszkaniu, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. W pewnym momencie zerknęłam na zegarek, który ukazywał godzinę siedemnastą trzydzieści. Stwierdziłam, że jeśli się pospieszę, to zdążę na wieczorny trening. Złapałam torbę i pobiegłam na halę. Na wstępie powiadomiłam całą drużynę, łącznie z trenerem co się stało. Wszyscy bardzo się przejęli. Wbrew moim przewidywaniom grałam dzisiaj całkiem dobrze. Wyżywałam się na piłce. Wychodząc z treningu spotkałam Matt’a i Jurija.
- Cześć Irma! – Bierieżko ucieszył się na mój widok.
- Gdzie Monikę zgubiłaś? – spytał z uśmiechem Matthew, a w moim gardle stanęła wielka gula. – Co się stało? – zaniepokoił się, widząc moją skamieniałą twarz.
- Jest w szpitalu… - wydukałam, czując łzy napływające do oczu.
 - Jak to w szpitalu? Co jej jest?! – złapał mnie za nadgarstki.
- Matt, spokojnie. – uspokajał go kumpel, ale wiele to nie dało.
- Straciła przytomność i przyjechało pogotowie… - zaczęłam opowiadać z trzęsącymi się rękoma. Zdziwiła mnie reakcja Jurija, który bez skrupułów, po prostu mnie przytulił.
- Jadę do szpitala… - stwierdził Anderson.
- Matt, przecież mamy trening… - zaprzeczał Bierieżko.
- Nie obchodzi mnie teraz trening! – krzyknął, biegnąc korytarzem. I tyle go widzieliśmy…

Z perspektywy Moniki…

Zaczęłam powoli otwierać oczy. Przez mgłę zobaczyłam człowieka w białym fartuchu. Z początku myślałam, że jestem w niebie, ale szybko zeszłam na ziemię.
- Pani Moniko, jak się pani czuje?
Nie najlepiej - odpowiedziałam, czując, jak ruchy ręką uniemożliwia mi kabelek podłączony do kroplówki. – Co mi jest? – spytałam zaniepokojona.
Lekarz spuścił głowę i popatrzył na mnie ze strachem w oczach.
- Więc? – byłam gotowa na najgorsze.
- Ma pani białaczkę… - powiedział, a mi przeleciało całe życie przed oczami. – Zrobiliśmy pani wszystkie badania i niestety wskazują one na to, że jest pani bardzo ciężko chora. Będzie pani potrzebowała dawcy szpiku, a zdaje sobie pani sprawę, że to szukanie igły w stogu siana… - skończył i wyszedł, a ja oparłam się na poduszce i nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Po policzkach zaczęły mi spływać łzy. Po chwili zobaczyłam jak wysoka postać wchodzi do mojej sali.

Trochę dramaturgii… :) Mam nadzieję, że się podoba. Jak się nastawiacie na zbliżającą się Ligę Światową? :)

piątek, 26 kwietnia 2013

Rozdział 4


W końcu nadszedł dzień meczu. Arkadiewna niestety nie byłą tym faktem zachwycona, ale ostatecznie przekonałam ją. Usiadłyśmy sobie między bandą, a słupkiem sędziowskim z niebieskimi szmatkami w dłoniach. Oczywiście założyłyśmy  koszulki naszej drużyny, jednak gdyby grał plus ligowy klub, ubrałabym się zdecydowanie inaczej. Po chwili na płycie boiska pojawili się siatkarze. Rozsiedli się wygodnie na całej szerokości i zaczęli się rozgrzewać. Od razu wypatrzyłam przyjmującego z jedynką na plecach. Rozglądał się po wszystkich rzędach. Nie był to nikt inny jak Matt. Wolałam się nie odzywać, bo wyśmiałby mnie, że siedzę na szmatach, a nie w pierwszym rzędzie trybun. Niestety gwiazdeczki z reguły takie są.
- Nudno tu… - stwierdziłam, obrywając najmniejsze niteczki wychodzące z mojej niebieskiej szmatki.
- I ty to mówisz? Ty się przecież nigdy nie nudzisz… - podsumowała mnie Irma.
- Ja tylko stwierdzam fakty. – powiedziałam i z nudów zaczęłam się przyglądać „jedynce”, która nieudolnie starała się wykonywać  męskie pompki. Nie mogłam się powstrzymać…
- Matt, pełne pompeczki! Postaraj się! – wydarłam się, czym przyciągnęłam uwagę wszystkich zawodników. Chłopaki parsknęli śmiechem, a Anderson popatrzył na mnie z mordem w oczach, chyba mnie nie poznając. Z daleka przypominałam kulkę z burzą kłaków na głowie, a nie prawdziwą Monikę.
- Zrobisz lepsze? – krzyknął przez pół boiska.
- A założymy się? – jak ja lubię się droczyć. Taka polska natura…
- Lepiej wycieraj porządnie boisko, bo wylecisz! – oj, teraz to się nieźle wkurzył. Bynajmniej się tym nie przejmowałam, ale też nie chciałam go rozpraszać przed meczem, dlatego skończyłam zabawę.

Mecz się zaczął. Fajnie się oglądało walkę Kurek kontra Anderson. Gwoździe szły jeden po drugim, punkt za punkt. Każda akcja trwała blisko minuty. Zapowiadało się bardzo długie spotkanie. Końcem drugiego seta, coraz częściej biegałyśmy ścierać boisko, jednak w większości na stronę Dynama. Na piłce setowej Matt zażądał wytarcia parkietu. Podniosłam rękę i podbiegłam do miejsca, które wskazał przyjmujący. Nie zwracał na mnie uwagi, dopiero jak wstałam popatrzyłam się na niego. Oczy wyszły mu z orbit, a na twarzy pojawił się zawadiacki uśmiech.
- Kończ to, bo seta przegracie… - szepnęłam i pobiegłam na swoje miejsce. Widziałam tylko jak Matt stoi wryty w ziemię i przygląda mi się z uwagą. Pokazałam palcem na siatkę, czym wyrwałam go z transu. Ustawił się odpowiednio, a ja wróciłam do oglądania meczu. Seta wygrał nasz Kazań, jednak dopiero przy wyniku 29:31. W sumie, tego można się było spodziewać. Wstałam z miejsca i poszłam po trzy zgrzewki wody, które wskazał fizjoterapeuta. Oprócz ścierania, musiałam również działać jako obsługa, szkoda tylko, że nam za to nie płacą. Podeszłam do stolika i zaczęłam wyciągać butelki z foliowych opakowań. Podeszłam do zawodników i podałam im picie.
- Od kiedy jesteś na obsłudze? – przede mną wyrósł sam Jurij Bierieżko.
- A tak się złożyło… - uśmiechnęłam się.
- A jest Irma? – spytał z nadzieją w głosie.
- Jest, o tam siedzi. – wskazałam na krzesełka pod słupkiem sędziowskim. - Nie zauważyliście nas?
- Raczej skupiam się na piłce. – roześmiał się, spoglądając w stronę dziewczyny. Cieszył się jak dziecko. – Szukałem jej wzrokiem na trybunach, ale już wiem dlaczego nie znalazłem.
- Nie podrywaj mi tutaj… - nagle za mną pojawił się Matthew i objął mnie ramieniem, na co ja zmroziłam go spojrzeniem. Od razu wziął rękę. Jurij zaczął się z nas śmiać.
- Ale się kochacie… - podsumował.
- Mhm… jak pies z kotem. – mruknęłam pod nosem.
- Oj, już się tak nie bocz. – Matt starał się mnie udobruchać. - Pompki dalej aktualne? – spytał po chwili.
- Jak najbardziej. – uśmiechnęłam się zadziornie.
- Po meczu w szatni. Zobaczymy kto więcej zrobi. Dostaniesz fory, bo będę zmęczony. – powiedział.
- Myślisz, że nie wierzę w swoje możliwości? Mylisz się kochaniutki. Wracam, bo muszę wytrzeć „miejsce bitwy”. – ostatnie wyrażenie wzięłam w tak zwane „króliczki”, na co chłopaki wybuchli śmiechem. – Nie śmiejcie się, zapowiada się niezła batalia… - pogroziłam im palcem i poszłam do Irmy, która przywołała mnie ręką, ale równocześnie pomachała do moich towarzyszy.
-My tu mamy pracować, a nie pogaduchy sobie urządzać. – zbeształa mnie.
- Coś ty taka dzisiaj nie w sosie?
- Mam swoje powody. – warknęła.
- No już się tak nie denerwuj. Powiedziałam coś nie tak? – spytałam.
- Nie. Nic, nie ważne. Siadaj, bo set się zaczyna. – powiedziała i przycupnęła na zielonym stołeczku, ciągnąc mnie za koszulkę. Posłusznie zajęłam miejsce obok skrzydłowej i całkowicie pochłonęłam się meczem.

Ostatecznie wygrał Zenit Kazań, jednak po pięciosetowej bitwie. Ale w sumie wszyscy, poza wiecznymi optymistami (czyt. Matt i Jurij) tak przewidywali. Zgodnie z umową po meczu zjawiłyśmy się z Irmą w szatni, która opustoszała. Zostało tylko dwóch wspaniałych, czyli Anderson i Bierieżko.
- I jak, zaczynamy? – spytał z zawadiackim uśmiechem.
- Naturalnie… - odwzajemniłam gest i chwilę później znalazłam sobie miejscówkę na posadzce, podobnie jak Matt.
- Mamy liczyć? – Irma chyba starała się mnie wspierać, ale nie za bardzo jej to wychodziło.
- Będzie sprawiedliwie. – podsumowałam. – Irma Tobie… – zwróciłam się do przyjmującego. – A Jurij mi, zgoda? – powiedziałam, po czym wszyscy zgromadzeni na naszym pompkowym turnieju przytaknęli.
- No to jedziemy. – ogłosił Matt i zaczęliśmy nasze zmagania.
Szło mi całkiem dobrze, byłam już przy pięćdziesiątej czwartej pompce, co prawda, ręce trzęsły mi się już niemiłosiernie, a z twarzy kapały kropelki potu. W tej samej chwili Matt poległ na ziemię. Czułam, że zrobił to w ostatniej chwili, bo sama więcej bym nie wytrzymała. Jednak biedaczka usprawiedliwiał pięciosetowy mecz. Wcale mu się nie dziwiłam. Przewróciłam się na plecy i łapczywie wyłapywałam z powietrza wszystkie atomy tlenu. Matt podparł się na łokciach i popatrzył na mnie z szerokim uśmiechem.
- Przyznam, że czegoś takiego się po dziewczynie nie spodziewałem. – wysapał.
- Mierz siły na zamiary! – uśmiechnęłam się i obróciłam głowę w jego stronę, dalej nie mogąc złapać oddechu.
- Niezła jesteś… A wy co stoicie jak kołki? – popatrzył na Jurija i Irmę. – Kto zrobił więcej? – Nasi towarzysze chytro się uśmiechnęli.
- Było tyle samo!- powiedziała Arkadiewna.
- Ale jakim cudem? Miałem pięćdziesiąt cztery! – krzyknął przerażony.
- Ja też. – szepnęłam, z trudem podnosząc się do pozycji siedzącej.
- No to rewanż. – powiedział Jurij, z trudem powstrzymując śmiech, widząc minę swojego przyjaciela.
- Jestem za… - przytaknął Matt. – Podciągamy się na drążku, pasi?
- Że co? Postradałeś zmysły człowieku? – ryknęłam.
- Czyli twierdzisz, że jesteś słabsza. – ale mnie prowokował. W sumie, to nie mogłam odpuścić.
- Zgoda. Pokaż gdzie i zaczynamy…

Długi wyszedł, ale chyba o to chodziło ;) Jak tam wam minął tydzień? Komentujcie! ;)Co myślicie o nowym rozgrywającym Resoviaków, Fabian sobie poradzi? Bo ja myślę, że to był strzał w dziesiątkę ;) Pozdrawiam ;* 

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Rozdział 3


- Monika! – uśmiechnął się Matt i podał mi rękę, żebym wyszła z wody. Oczywiście nie trzeba było mnie długo prosić. Za chwilę z basenu wygrzebała się również Irma. Anderson przyszedł z Jurijem Bierieżko. Arkadiewna wyglądała przy nich jak karzełek, ale cóż, nawet moje metr osiemdziesiąt to mało przy takich mutantach. Przywitałyśmy się z siatkarzami, a korzystając  z okazji przedstawiłam im moją nieśmiałą Irmę. Dziewczyna mało się odzywała, czego powodem był prawdopodobnie przeszywający wzrok Jurija. Chłopak nie spuszczał jej z oczu.
- Co powiecie na małe zawody? – spytał Anderson, niemiłosiernie się do mnie szczerząc.
- Nie, no dajcie spokój… Nie chcę drugi raz przegrać. – Irma odzyskała dar mowy.
- Tym razem nie mam z tobą szans. – powiedziałam do Arkadiewnej, po czym ustawiłam się przy stopniu.
- Jedziemy sztafetą? – spytał Jurij.
- Dobra, tylko ja jestem… - zaczęła Irma, ale nie dokończyła, bo siatkarz jej przerwał.
- Ja płynę z panną Arkadiewną, a Matt z Moniką i wszystko jasne. – słodko się uśmiechnął do swojej „partnerki”. Popatrzyliśmy się na siebie z Andersonem i zaczęliśmy się śmiać.
Ponieważ nie chciało nam się specjalnie męczyć, każdy przepłynął tylko dwa baseny. Okazało się, że Matt minął się z powołaniem, bo pływa jak mistrz olimpijski. Cudem wygrali nasi rywale, ale to tylko dlatego, ze Anderson opił się wody i zatrzymał się w połowie basenu. Biedaczek…
- Pić ci się zachciało? – spytałam przez śmiech.
- Bardzo śmieszne. Szkoda, że cały czas nadrabiałem. – zbulwersował się przyjmujący.
- Już się tak nie złość. My już wracamy z Irmą, bo nam się godzina kończy. – powiedziałam, zerkając na Arkadiewną, która odetchnęła z ulgą na tą wieść. Wyszłyśmy z basenu, machając chłopakom na pożegnanie.
- O mój Boże, co za ulga… - sapnęła Irma, kiedy stanęłyśmy przed wejściem do parku.
- Co cię tak zmęczyło? – uśmiechnęłam się.
- Widziałaś jak on się na mnie patrzył? – powiedziała z obrzydzeniem.
- Spodobałaś mu się.
- Niestety… - warknęła.
- Oj Irma, czemu jesteś taka niedostępna. Nie wszyscy faceci są przecież jak… - nie dokończyłam, gdyż przysłowiowo „ugryzłam się w język”.
- Możesz mi łaskawie o nim nie przypominać? To stare dzieje. Chodźmy lepiej do domu.
Wróciłyśmy do mieszkania, wysuszyłyśmy porządnie włosy i poszłyśmy pobiegać. Nasz plan na dzisiejszy dzień powoli się realizował. Biegałyśmy różnymi uliczkami ponad dwie godziny. Do domu wpadłyśmy wymęczone i zdyszane.
- Ty dziś gotujesz. – wysapałam do Irmy.
- Stawiam coś na wynos, nie mam siły stać jeszcze przed kuchenką…
- Miała być jeszcze siłownia. – uśmiechnęłam się.
- Daj mi spokój. – Irma złapała jednego buta, którego przed chwilą ściągnęła i rzuciła we mnie z całą siłą.
- Widzę, że domagasz się, żebym ci oddała. – roześmiałam się.
- Lepiej nie… - krzyknęła, po czym wpadła do swojego pokoju i zamknęła się na klucz. Pokręciłam z niedowierzaniem głową i poszłam do siebie. Przebrałam się w wygodne ubrania i zasiadłam do notatek z wykładów. Było tego bardzo sporo. Czytałam, kułam, chyba ponad trzy godziny, ale i tak prawie nic nie wchodziło mi do głowy. Ciągle myślałam o zbliżającej się lidze. Nie mogłam sie doczekać najbliższych treningów, meczy. Czułam, że w tym roku moje życie się zmieni, pod wieloma względami. Siedziałam tak zamyślona i wgapiona w ścianę, kiedy do pokoju wparowała Irma.
- Chińszczyzna czy ostre skrzydełka? – oparła się o próg i wyciągnęła z kieszeni kartkę, na której miała zamiar napisać moje zamówienie.
- A co ty w kelnerkę się bawisz? – roześmiałam się.
- Jasne, a nie mogę? To co sobie życzysz?
- No to dawaj sushi… - powiedziałam bez namysłu.
- Serio? – wytrzeszczyła oczy.
- Jasne.
- Założę się, że tego nie tkniesz. – powiedziała z przekonaniem.
- O co? – podpuszczałam ją. – Umówisz się z Jurijem, jeśli wpakuję w siebie surowego łososia?
- I tak nie zjesz, więc dlaczego miałabym się nie założyć. Zakład przyjmuję.
- No to tnij. – podałam jej rękę i za chwilę Irma wyciągnęła telefon i zamówiła jedzonko. Później weszła do mnie do pokoju i zaczęła wylewać z siebie potok słów.
- Ty myślisz, że serio mu się podobam? – położyła się na łóżku i utkwiła wzrok w palmie na suficie.
- Na pewno… - uśmiechnęłam się, nie odrywając wzroku z atlasu biologicznego.
- Ale przecież sportowcy to kobieciarze… - krążyła wokół tematu.
- Zazwyczaj, ale są też ci porządni.
- A myślisz, że Jurij jest porządny? – kontynuowała, a mi zachciało się śmiać.
- Tak mi się wydaje. Bo w sumie dlaczego nie miałby taki być... Ale przecież nawet nie wiesz jeszcze, czy coś do ciebie czuje. – powiedziałam po chwili namysłu.
- Ale ja się ciebie tak pytam, no wiesz… na zapas. – uniosła wskazujący palec do góry, na co przytaknęłam. – Może ten nieszczęsny mecz to nie jest taki zły pomysł… Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – krzyknęła, widząc jak wpatruję się w zapisane kartki papieru.
- Ależ oczywiście! – broniłam się. – Idź otwórz, bo chyba nasze żarełko przyjechało. – Uratował mnie dzwonek do drzwi. Po chwili Irma wróciła z dwoma opakowaniami, a w jednym z nich znalazło się moje sushi.
- No proszę. Jedz. – podała mi pałeczki z triumfalnym uśmiechem na ustach. Ja natomiast, jakby nigdy nic, wzięłam pierwszy kęs do ust, potem drugi i z uwagą przyglądałam się Arkadiewnej, która z zachwytu, a może i ze zdziwienia otworzyła usta.
- Zamknij paszczę, bo ci krowa nasika. – mruknęłam i zaczęłam się śmiać.
- O mój boże, to jednak będę się musiała z nim chyba umówić. – powiedziała zmartwiona. – Błagam, miej litość. Zrobię wszystko, tylko nie to! – załamała się.
- Pomyślę o tym… - uśmiechnęłam się i kontynuowałam swoją kolację, która tak naprawdę była paskudna…

Co słychać? SOVIA MISTRZEM! Jestem przeszczęśliwa. A wy komu kibicujecie? Przepraszam, że nie dodałam wcześniej, ale miałam małe problemy techniczne oraz brak czasu. A w niedzielę wieczorem był finał i chyba wszystkie rozumiecie, że musiałam wspierać moją kochaną Resovię :)

czwartek, 18 kwietnia 2013

Rozdział 2


Niestety nie we wszystkich przypadkach pomaga założenie plasterka. Tydzień minął od mojego niefortunnego wypadku i akcji z Andersonem. Na chwilę obecną mam serię szwów na łuku brwiowym i limo pod okiem. Nic, tylko rozpaczać. Jak na razie nie wychodzę z mieszkania, bo jeszcze ludzie pomyślą, że Irma mi niezły łomot spuściła, ale za to brzdąkam sobie na moim instrumencie i rozpracowuję nowe nuty. Od ostatniej zabawy w lekarza nie widziałam się z Matt’em. W następnym tygodniu ma się odbyć mecz Zenit Kazań kontra Dynamo Moskwa. Oczywiście moja ukochana Arkadiewna dopchała się i zdobyła dwa ostatnie bilety. I jak tu jej nie kochać? Natomiast, u nas rozpoczyna się liga. Zostałam wyznaczona do wyjściowego składu, oczywiście jako obrotowa. Mam nadzieję, że ten sezon będzie równie owocny jak poprzedni, w którym zdobyłyśmy mistrzostwo Rosji w piłce ręcznej klubów akademickich. Ponad to, Irma została najlepszą zawodniczką turnieju. Może w tym roku mi przypadnie ten zaszczyt? Zobaczymy…

Wstałam wcześnie rano, żeby wyskoczyć do sklepu po bułki. Oczywiście w małym, osiedlowym sklepiku była kolejka jak po bilety na finał IO. Jednak jakimś cudem przedarłam się przez tłum i spokojnym, spacerowym krokiem podążałam w kierunku mojego bloku. Niestety nie dane mi było dojść nawet do właściwej uliczki, ponieważ zza rogu wyłoniła się uśmiechnięta twarz mojego znajomego siatkarza.
- O! Monika, co ty tutaj robisz? – spytał zdziwiony.
- Mieszkam niedaleko. – powiedziałam dosyć nieśmiało, bo nie było się za bardzo czym chwalić. Razem z Arkadiewną mieszkałyśmy w jednej z najbardziej niebezpiecznych i paskudnych dzielnic Kazania. Na szczęście Matt przyjął tą wiadomość bez większego zaskoczenia.
- Jak oko? – spytał, wskazując na moją fioletową otoczkę wokół gałki ocznej, która niestety nie była makijażem, który można łatwo zmyć.
- Już lepiej, jutro idę ściągać szwy. – uśmiechnęłam się.
- To dobrze. Uważaj następnym razem. – pogroził mi palcem, a ja wybuchłam spazmatycznym śmiechem.
- Będziesz na meczu? – uśmiech nie schodził mu z twarzy.
- Zdobyłam ostatnie bilety. – odwzajemniłam gest.
- Świetnie! Wychodzę w szóstce, może cię odnajdę w tym tłumie.
- Wątpię. – uśmiechnęłam się i potarłam dłońmi swoje ramiona, ponieważ zrobiło mi się chłodno. – Będę już wracać. Wybrałam się w samej bluzie. To nie był dobry pomysł.
- Zimno ci? – uśmiechnął się i ściągnął swoją, cztery razy większą od mojej bluzę i zarzucił mi ją na ramiona.
- Naprawdę nie trzeba, będzie ci zimno… - próbowałam protestować, ale niestety mi się to nie udało.
- Daj spokój, biegam od godziny i jest mi gorąco. Gdzie mieszkasz? Odprowadzę cię. – zdecydował. Nie miałam siły, ani w sumie ochoty się sprzeciwiać, dlatego pozwoliłam mu się odprowadzić pod samą klatkę.
- Wejdziesz na kawę? – spytałam, kiedy staliśmy pod drzwiami.
- Przepraszam, ale za godzinę mam trening i muszę się śpieszyć. To do zobaczenia gdzieś na trybunach. – pomachał mi wesoło i pobiegł w swoją stronę. Tak rozpoczęty dzień uważam za udany.

Weszłam do mieszkania w świetnym humorze, zrobiłam sobie kakao i usiadłam na parapecie. Oglądałam zabójczo piękne widoki obskurnych wieżowców. Jednak, jeśli chce się o czymś wnikliwie pomyśleć, to każdy punkt jest dobry. Po kilkunastu minutach, to kuchni wparowała Irma, prawdopodobnie zwabiona zapachem świeżego mleka.
- Hej Monia. – mruknęła ziewając. – Kupiłaś bułeczki zbawicielko! I zrobiłaś mi kakao! – uśmiechnęła się i zaczęła pałaszować swoje śniadanie. Po skończonym posiłku zamieniłyśmy kilka zdań o planach na dzisiejszy dzień, po czym Arkadiewna wyszła do pracy, chcąc później zdążyć na wykłady, ja natomiast pozmywałam naczynia, a później usadowiłam się wygodnie w fotelu z laptopem i zaczęłam przeglądać oferty pracy. Większość z nich, to kelnerki, asystentki na magazynach, jednak ja potrzebowałam czegoś ambitniejszego. Stwierdziłam, że wolę się utrzymywać z gry na koncertach oraz pomocy w filharmonii, niż nosić obcisłą spódniczkę do połowy ud i roznosić piwo panom w klubie. Później wzięłam notatki z wykładów i przypomniałam sobie najważniejsze informacje na poniedziałek. Jutrzejszy dzień chciałam spędzić bardziej kreatywnie, mianowicie pobiegać  i wybrać się na basen, oczywiście jak ściągną mi to paskudztwo z czoła. Kto jak kto, ale ja nie mogę wytrzymać bez sportu więcej niż pięć dni. Dochodziło południe, dlatego zabrałam się za obiad. Siedziałam sobie w domu, a Irma harowała jak wół, dlatego chciałam jej jakoś pomóc. Doszłam do wniosku, że łosoś będzie odpowiednim daniem. Wzięłam potrzebne składniki i zaczęłam przegotowywać rybkę.
Po upływie dwóch godzin, w mieszkaniu pojawiła się młoda pani fotograf, a ja wyciągałam jedzonko z piekarnika.
- Co tak pachnie? – zapytała Irma.
- Zobaczysz. – uśmiechnęłam się i nałożyłam rybę na talerze.
- Zrobiłaś łososia? Chciało ci się? – była wniebowzięta.
- Dla ciebie wszystko! – podałam jej obiad i wyszłam na chwilę do pokoju. Zerknęłam na telefon, a tam dwa nieodebrane połączenia od trenera. Nie miałam zamiaru czekać aż oddzwoni, dlatego sama to zrobiłam. Po trzech sygnałach odebrał.
- Monika! Mam sprawę. – powiedział.
- Słucham trenerze. – starałam się być uprzejma.
- Trzeba nam kogoś do ścierania boiska na mecz z Dinamo. Zgodziłybyście się z Irmą? – spytał z nadzieją w głosie.
- Oczywiście, ale młodzicy nie mogą tego zrobić? – chciałam się wykręcić.
- Nie, przecież wiesz, że pojechali na mistrzostwa do Polski. – No faktycznie. Kurczę, żeby tylko przegrali.
- Czyli mamy się stawić pół godziny przed meczem? – dopytałam dla ścisłości.
- Dokładnie Monisiu. – O jak ładnie… - Bądźcie o 16.30. – powiedział, po czym  pożegnał się i zakończył połączenie. No to mamy ciekawy tydzień. Weszłam z powrotem do kuchni, gdzie Irma kończyła już swoje danie.
- Wiesz, mamy ścierać boisko na najbliższym meczu. – powiedziałam.
- Co? O nie… - mruknęła.
- Czemu nie chcesz? Będziemy bliżej boiska, zobaczysz, będzie super! – uśmiechnęłam się.
- Nie będę siedzieć tam obok, koło tych wszystkich siatkarzy. – powiedziała stanowczo.
- Ale co ci szkodzi! Jesteś fajną dziewczyną, przecież się będziesz podobać.
- No o to chodzi! – mruknęła i wyszła znowu z mieszkania, rzucając krótkie „cześć i dzięki”. No trudno, będę ją musiała jakoś przekonać. Kiedyś w końcu się zgodzi…  Tylko co ją ugryzło?

Następnego dnia wstałam o wiele wcześniej niż zwykle, przebrałam się, zjadłam śniadanie i wskoczyłam na mój ukochany rowerek, po czym pojechałam do szpitala. Na szczęście nie było dużych kolejek na izbie przyjęć, dlatego uwinęłam się w niecałą godzinkę. Po ściągnięciu tego ohydztwa byłam „wolna”. Wpadłam do domu i przepakowałam torbę, wrzucając do niej to, co wpadło mi w ręce, czyli całe wyposażenie na basen, buty do bieganie, koszulka i spodenki na siłownię. Nie mogłam usiedzieć w miejscu. Była sobota, więc nie miałam ani treningów, ani wykładów. Otworzyłam drzwi do pokoju Irmy i zaczęłam ją budzić, jak jakiś morderca.
- Czego? – mruknęła zaspana.
- Lecimy na basen, potem na siłkę i pobiegać! Wstawaj!
- Pogięło? Jest po dziewiątej… - marudziła.
- Wstajesz, albo koniec z łososiami i mleczkiem na śniadanko. – pogroziłam jej. Podziałało.
- No niech ci będzie. – zwlokła się z łóżka i za dwadzieścia minut była gotowa.

Wyszłyśmy z mieszkania, zawzięcie rozmawiając o zbliżającym się meczu. Doszłyśmy do krytej pływalni, przebrałyśmy się w stroje kąpielowe i wyszłyśmy z szatni.
- To jak koleżanko? Dziesięć długości na rozruch, a potem proponuję mały rewanżyk za ostatni  wyścig. – powiedziała Irma, a mnie ścięło z nóg.
- To było tak dawno… - naprawdę nie chciałam się z nią ścigać. Wybitną pływaczką nie byłam, za to Irma tak.
- Jedziemy Monika, jak mnie już wyciągnęłaś, to teraz „cierp ciało, jak żeś chciało”. – skąd ona zna polskie przysłowia?

No trudno. Zrobiłyśmy to nieszczęsne dziesięć basenów, a potem stanęłyśmy przed stopniami z zamiarami ścigania się.
- Posędziować? – spytał ratownik, stojący na brzegu. – przytaknęłyśmy z uśmiechem i na dźwięk gwizdka wskoczyłyśmy do wody. Płynęłyśmy łącznie dziesięć długości, stylem dowolnym. O dziwo, na ostatnich metrach wyprzedziłam Irmę i o ułamek sekundy byłam szybsza. Wynurzyłam się z wody i ściągnęłam okularki oraz czepek, patrząc jak Irma dopływa do końca basenu.
- I co? Chciałaś się ścigać? – uśmiechnęłam się do Irmy, jednak ktoś inny przykuł moją uwagę.
- Co jest Monia? – spytała Arkadiewna, szukając wzrokiem punktu, który obserwowałam.
- Nie wiem czy to szczęście, czy pech… - powiedziałam do siebie zrezygnowanym głosem, widząc jak dwóch osobników zmierza w stronę naszych torów…

Dodaję wcześniej ,bo nie chcę trzymać do soboty. Jak wam się podoba? Staram się wydłużać rozdziały, bo się wtedy lepiej czyta :) Pozdrawiam :) Proszę, komentujcie, bo naprawdę chcę mieć świadomość, czy jest sens to pisać, a jak tak, to co mam poprawić, albo dodać :)

wtorek, 16 kwietnia 2013

Rozdział 1


- Monia! – krzyknęła Irma na całe gardło, zaznaczając samogłoskę „a” swoim rosyjskim akcentem. No tak. Rano, siódma. Siódma? Jak ja się spóźnię na pierwszy wykład z cytofizjologii w roku, to mnie chyba Lebiediew zabije!

Zerwałam się na równe nogi, potykając się o każdy kant szafek i każdy róg dywanów. Wpadłam do kuchni, zerkając wcześniej w korytarzu do lusterka. Moje czarne kłaki były wygięte we wszystkie możliwe strony. Oczy podpuchnięte, a twarz zadrapana, prawdopodobnie od guzika przy poduszce.
- Jak ty wyglądasz. – podsumowała moja współlokatorka, nie odrywając wzroku od talerza, na którym leżały resztki twarożka. Jak zwykle, Irma ubrała się w jasną marynarkę i ciemne jeansy, na nogi założyła wysokie szpilki, które ukrywały jej mikroskopijny wzrost. Jej lekko pofalowane włosy opadały delikatnie na ramiona. Zawsze podziwiałam ją za ten stoicki spokój i elegancję wymalowaną na twarzy.
- Wiesz, właśnie wstałam. – uśmiechnęłam się i wyciągnęłam z lodówki mleko, po czym wypiłam jednym haustem pół butelki. Na ten widok Irma się tylko skrzywiła i pokręciła głową.
- Ty nigdy się nie nauczysz dobrych manier… - powiedziała.
- Jak muszę, to przestrzegam, a na razie „wolność Tomku w swoim domku”. – rozłożyłam bezradnie ręce z uśmiechem na ustach. Koleżanka chyba mnie nie zrozumiała, bo polskie przysłowie tłumaczone na język rosyjski chyba nie ma sensu. Wpakowałam w siebie kanapkę z sałatą, przebrałam się w miarę wygodne ubrania i pobiegłam do łazienki trochę ogarnąć swoje diabelskie włosy. Nie malowałam się, gdyż stwierdziłam, że moich ciemnych oczu nie ma sensu bardziej podkreślać. Złapałam plecak, ubrałam kurtkę, wysokie kozaki, na koniec opatuliłam się szczelnie szalikiem i wyszłam z mieszkania, rzucając Irmie krótkie „cześć”. 

Szłam szybkim krokiem, omijając wielkie kałuże na chodniku, które powstały zeszłej nocy. Pogoda nie dopisywała, mój warkocz, wystający spod kaptura był już cały mokry od wilgotnego powietrza. Po dwudziestu minutach drogi znalazłam się w budynku „uniwerku”, zostawiłam kurtkę w malutkiej szatni i pomaszerowałam w kierunku sali. Spóźniłam się, ale na szczęście profesora jeszcze nie było. No tak, na nas będą wrzeszczeć, ale sami się spóźniają. Zajęłam swoje miejsce, a obok mnie… O RANY BOSKIE! – Ivan.
- Hej Monia… - on tak zawsze.
- Cześć. – zdobyłam się na wymuszony uśmiech.
- Dawno cię nie widziałem, nie było cię w kraju? – spytał.
- Pojechałam do Brazylii. – powiedziałam, nie odrywając wzroku od notatek, które wyciągnęłam z plecaka.
- A może wyskoczysz dzisiaj na kawę po wykładach, co? – Ivan poruszył brwiami. Chwała Bogu, że miałam już co innego na głowie.
- Mam trening. – mruknęłam.
- A nie odpuścisz sobie raz, dla mnie? – dalej mnie zadręczał.
- Nie, nie odpuszczę… - przerwałam, bo w drzwiach pojawił się Lebiediew.

Wykłady minęły w ekspresowym tempie. Na korytarzu minęłam się z Irmą. Umówiłyśmy się, że zaczekam na nią o czternastej pod halą sportową. Zostało mi już tylko przysposobienie biblioteczne, czyli nudy, nudy i jeszcze raz nudy. Ale cóż, trudno, sama sobie medycynę wybrałam. Szybko wyszłam z budynku uczelni i pognałam na trening. Przed wrotami czekała na mnie Irma i razem weszłyśmy do środka. W szatni zostałyśmy powitane szczerym uśmiechem przez pozostałe zawodniczki. Jedna z nich nawet mówiła po polsku, więc mogłam sobie „po ludzku” porozmawiać. Po krótkiej, ale tradycyjnej dla nas gadce wyszłyśmy z szatni i poszłyśmy na halę, gdzie czekał na nas trener Repnin – nieprzyjemny facet, ale trenerów się nie wybiera. Prowadziłam rozgrzewkę, co mi wcale nie przeszkadzało. Zrobiłam najlżejszą jaką się dało. Podziękują mi później. Trener podzielił nas na dwie drużyny. Skład meczowy, na resztę. W klubie jest idealna ilość osób i nikt nie musi siedzieć na ławce. Jestem obrotową, więc musiałam się trochę nabiegać, ale parę razy nie mogłam się powstrzymać zdobyłam cztery bramki ze skrzydła. Irma radziła sobie równie dobrze. Jest kapitanem zespołu i jest jedną z tych, które dają z siebie najwięcej. Poświęcałam się sto razy, jednak za sto pierwszym wpadłam na bramkę i jakimś dziwnym trafem rozcięłam łuk brwiowy. Od razu pojawiły się przy mnie przerażone dziewczyny, ale przecież nic takiego się nie stało. Boli jak cholera, ale do przeżycia. Wstałam otrzepałam się i starłam ociekającą krew. Podbiegł trener.
- Monika, może idź lepiej coś z tym zrób. – wskazał na ranę, z której pulsowała krew.
- Dobrze trenerze. – nie miałam ochoty się sprzeciwiać, więc pomaszerowałam w kierunku szatni, próbując jedną ręką zatamować krwotok. Szłam przy ścianie, z przymkniętym lewym okiem. Prawym dojrzałam zarys dobrze zbudowanej, wysokiej sylwetki, która zbliżała się do mnie coraz szybciej. W końcu zorientowałam się kto to był.
- Co ci się stało, może ci pomogę? – powiedział dwumetrowy chłopak, kładąc mi dłoń na ramieniu, a drugą dotykając krwawiącego miejsca.
- Nie dzięki, serio. Poradzę sobie. – mieszałam się.
- Oj, nie marudź, tylko chodź do szatni, chłopaki chyba mają tam jakąś apteczkę. – Można powiedzieć, że siłą zaciągnął mnie do szatni, gdzie siedziała cała drużyna Zenitu Kazań. Oczy wyszły mi z orbit, ale posłusznie usiadłam na ławce, nie zważając na pytające spojrzenia zawodników.
- Matt, wiesz, że to nie jest miejsce dla osób postronnych? – stwierdził Wołkow.
- Jak dziewczyna tu do ciebie przychodzi, to się jakoś nie przejmujesz tym faktem. – odparł, cały czas szperając w szafce, szukając jakichś bandaży. Aleksandr nic nie odpowiedział, tylko wyszedł z szatni, a za nim prawie cała drużyna, bo został tylko Matt.
- Co ty wyprawiałaś na tym boisku? – uśmiechnął się, przykładając mi do czoła zimny okład.
- Jestem obrotową i musiałam się trochę natrudzić, żeby ominąć blok. – powiedziałam jednym tchem.
- O! Grasz w ręczną? – zaprzestał na chwilę swoich poczynań.
- Tak, od dziesiątego roku życia. – uśmiechnęłam się. – Matthew idź, bo się późnisz na trening. Dzięki, ale i tak pewnie będę musiała jechać na pogotowie z tym fantem.
- Może cię zawieźć? – spytał zatroskany.
- Naprawdę nie trzeba, chcesz, żeby cię trener ochrzanił?
- Przecież sama nie możesz… - nalegał.
- Anderson! Na siłownię! – warknęłam groźniej, jednak ciągle żartem, na co Matt zaczął się śmiać.
- Widzę, że wiesz jak się nazywam. – uśmiech nie schodził mu z twarzy.
- Trudno nie wiedzieć. – wyszczerzyłam się i wyszłam z szatni, uprzednio machając mojemu lekarzowi. Przebrałam się i powoli szłam korytarzem w kierunku wyjścia.
- A powiesz mi chociaż jak masz na imię? – nagle przede mną wyrósł siatkarz.
- Monika. – uśmiechnęłam się.
- To nie jest rosyjskie imię. – zdziwił się. – Jesteś Polską?
- Pół Polką, pół Brazylijką. Nazywam się Monika Valentina Gonzalez. Nie pytaj jak znalazłam się w Rosji, bo to długa historia. Jeszcze raz ci dziękuję. – pożegnałam się z Andersonem i wyszłam z hali.

Pierwszy rozdział za nami ;) Mam nadzieję, że lubicie Andersona? Komentujcie! :)

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Prolog


Po wakacjach w gorącej Brazylii, znowu znalazłam się w lodowatej Rosji. Tu nawet w październiku czerwony słupek termometru skacze w okolicach zera. Krajobraz? Jako romantyczka powiem, że inspirujący, ale każdy inny człowiek na moim miejscu powiedziałby, że  to pustkowie, gdzie jedyną formą szaty roślinnej jest gęsta tajga i niziutkie krzewinki, najczęściej pokryte szronem lub po prostu śniegiem. Słońce czasami wygląda zza chmur, jednak najwyraźniej ta część kontynentu Euroazjatyckiego go nie obchodzi. Kawałka pagórka nie uraczysz, jeziora jak na razie również. Mogę się nacieszyć jedynie Wołgą, która płynie całkiem niedaleko. Przyznam się, że ciekawie się żyje w pobliżu miejsc, które dotychczas spotykało się jedynie na kartkach podręcznika do geografii. Przyzwyczaiłam się do życia w tym ogromnym państwie. Język umiem jak polski, angielski, czy portugalski, znalazłam przyjemność w lepieniu bałwana i jeździe na nartach. Tylko jedna rzecz mi przeszkadza. Jako córka rdzennego Brazylijczyka mam bardzo ciemną karnację, ciemnobrązowe oczy i czarne jak heban włosy, przez co zwracam uwagę przechodniów. Najgorzej jest w zimie. Na tle bielutkiego śniegu, wyglądam jak murzynka, ale zbytnio się tym nie przejmuję. Nigdy nie byłam i mam nadzieję, że nie będę dyskryminowana przez mój kolor skóry czy włosów. Na uniwersytecie i w drużynie wszyscy mnie akceptują, z czego się bardzo cieszę. Kocham sport, gram w piłkę ręczną, a czasami wybieram się na mecze siatkówki razem z Irmą. Szkoda, że nie jest to tak popularny sport jak w Polsce. Razem z moją mamą często chodziłam na mecze Asseco albo Bełchatowa. Atmosfera na meczach była nie do opisania, za to tutaj kibiców jest tyle co na lekarstwo.

Będąc w Brazylii zamówiłam sobie nuty i nawiozłam tutaj całe teczki. Przynajmniej będę miała co robić między egzaminami i meczami. Mój ojciec uważa, że gra na fortepianie to strata czasu, a przede wszystkim pieniędzy, dlatego nigdy nie wspierał mnie w moim zamiłowaniu do muzyki. Mama zawsze była po mojej stronie, zostawała po godzinach w pracy, żeby opłacić mi lekcje gry na fortepianie, niestety umarła jak miałam czternaście lat i tak też skończyła się bajka, a zaczął horror. Mój ojciec pił i wcale nie przejmował się śmiercią mamy. To najbardziej mnie bolało. Ożenił się ponownie, a ja skończyłam w szkole z internatem. „Przyznał  się” do mnie dopiero wtedy, kiedy zostałam mistrzynią kraju w piłce ręcznej i ukończyłam szkołę z najlepszym wynikiem. Jednak to nie trwało długo. Kiedy powiedziałam mu, że chcę iść na studia, stwierdził, że jestem niepoważna, że nie będzie mnie już nigdy opłacać, a tym bardziej wspierać i pomagać. Najbardziej zabolało mnie to, że obraził przy tym moją mamę, która zawsze chciała, żebym spełniała swoje marzenia. Dlatego właśnie nie zostałam w Brazylii. Postanowiłam odciąć się od całej rodziny, która nigdy mnie nie kochała. W Polsce nikogo nie miałam, a Rosja wydawała mi się idealnym miejscem, ze względu na to, że zawsze mnie interesowała. Brat mojej koleżanki ze szkoły pracował w ministerstwie i pomógł mi szybko załatwić wizę. Tak więc już czwarty rok jestem w tym kraju, jak na razie zadowolona. Poznałam Irmę, z którą dogaduję się doskonale. Mieszkamy razem w jednym malutkim mieszkaniu, ponieważ nie stać nas na większe. Niedawno zaczęłam szukać pracy, bo ledwo wiążemy koniec z końcem, ale dla chcącego nic trudnego. Kilka razy zagrałam w filharmonii na koncertach, za co dostałam niezłą sumkę. Irma za to robi piękne zdjęcia i dorabia sobie u fotografa, jako asystentka. Pomimo nawału roboty, zawsze znajdujemy czas na treningi i mecze w ręczną, która jest naszą ogromną pasją.

Prolog gotowy :) Mam nadzieję, że blog będzie się podobał. Domyślacie się, kim jest „On”? :)

niedziela, 14 kwietnia 2013

Wstęp

Witam na moim kolejnym blogu. Po napisaniu "Siatkówka to nie tenis, zagrywka jest tylko jedna" doznałam  olśnienia i postanowiłam znowu coś stworzyć. Mam nadzieję, że moje kolejne opowiadanie się spodoba. W ciągu najbliższego tygodnia powinien pojawić się prolog oraz bohaterowie. Zapraszam :)