- Monia! –
krzyknęła Irma na całe gardło, zaznaczając samogłoskę „a” swoim rosyjskim
akcentem. No tak. Rano, siódma. Siódma? Jak ja się spóźnię na pierwszy wykład z
cytofizjologii w roku, to mnie chyba Lebiediew zabije!
Zerwałam się
na równe nogi, potykając się o każdy kant szafek i każdy róg dywanów. Wpadłam
do kuchni, zerkając wcześniej w korytarzu do lusterka. Moje czarne kłaki były
wygięte we wszystkie możliwe strony. Oczy podpuchnięte, a twarz zadrapana,
prawdopodobnie od guzika przy poduszce.
- Jak ty
wyglądasz. – podsumowała moja współlokatorka, nie odrywając wzroku od talerza,
na którym leżały resztki twarożka. Jak zwykle, Irma ubrała się w jasną
marynarkę i ciemne jeansy, na nogi założyła wysokie szpilki, które ukrywały jej
mikroskopijny wzrost. Jej lekko pofalowane włosy opadały delikatnie na ramiona.
Zawsze podziwiałam ją za ten stoicki spokój i elegancję wymalowaną na twarzy.
- Wiesz,
właśnie wstałam. – uśmiechnęłam się i wyciągnęłam z lodówki mleko, po czym
wypiłam jednym haustem pół butelki. Na ten widok Irma się tylko skrzywiła i
pokręciła głową.
- Ty nigdy
się nie nauczysz dobrych manier… - powiedziała.
- Jak muszę,
to przestrzegam, a na razie „wolność Tomku w swoim domku”. – rozłożyłam
bezradnie ręce z uśmiechem na ustach. Koleżanka chyba mnie nie zrozumiała, bo
polskie przysłowie tłumaczone na język rosyjski chyba nie ma sensu. Wpakowałam
w siebie kanapkę z sałatą, przebrałam się w miarę wygodne ubrania i pobiegłam
do łazienki trochę ogarnąć swoje diabelskie włosy. Nie malowałam się, gdyż
stwierdziłam, że moich ciemnych oczu nie ma sensu bardziej podkreślać. Złapałam
plecak, ubrałam kurtkę, wysokie kozaki, na koniec opatuliłam się szczelnie
szalikiem i wyszłam z mieszkania, rzucając Irmie krótkie „cześć”.
Szłam szybkim
krokiem, omijając wielkie kałuże na chodniku, które powstały zeszłej nocy. Pogoda
nie dopisywała, mój warkocz, wystający spod kaptura był już cały mokry od
wilgotnego powietrza. Po dwudziestu minutach drogi znalazłam się w budynku
„uniwerku”, zostawiłam kurtkę w malutkiej szatni i pomaszerowałam w kierunku
sali. Spóźniłam się, ale na szczęście profesora jeszcze nie było. No tak, na
nas będą wrzeszczeć, ale sami się spóźniają. Zajęłam swoje miejsce, a obok
mnie… O RANY BOSKIE! – Ivan.
- Hej Monia…
- on tak zawsze.
- Cześć. –
zdobyłam się na wymuszony uśmiech.
- Dawno cię
nie widziałem, nie było cię w kraju? – spytał.
- Pojechałam
do Brazylii. – powiedziałam, nie odrywając wzroku od notatek, które wyciągnęłam
z plecaka.
- A może
wyskoczysz dzisiaj na kawę po wykładach, co? – Ivan poruszył brwiami. Chwała
Bogu, że miałam już co innego na głowie.
- Mam
trening. – mruknęłam.
- A nie
odpuścisz sobie raz, dla mnie? – dalej mnie zadręczał.
- Nie, nie
odpuszczę… - przerwałam, bo w drzwiach pojawił się Lebiediew.
Wykłady
minęły w ekspresowym tempie. Na korytarzu minęłam się z Irmą. Umówiłyśmy się,
że zaczekam na nią o czternastej pod halą sportową. Zostało mi już tylko
przysposobienie biblioteczne, czyli nudy, nudy i jeszcze raz nudy. Ale cóż,
trudno, sama sobie medycynę wybrałam. Szybko wyszłam z budynku uczelni i
pognałam na trening. Przed wrotami czekała na mnie Irma i razem weszłyśmy do
środka. W szatni zostałyśmy powitane szczerym uśmiechem przez pozostałe
zawodniczki. Jedna z nich nawet mówiła po polsku, więc mogłam sobie „po ludzku”
porozmawiać. Po krótkiej, ale tradycyjnej dla nas gadce wyszłyśmy z szatni i
poszłyśmy na halę, gdzie czekał na nas trener Repnin – nieprzyjemny facet, ale
trenerów się nie wybiera. Prowadziłam rozgrzewkę, co mi wcale nie
przeszkadzało. Zrobiłam najlżejszą jaką się dało. Podziękują mi później. Trener
podzielił nas na dwie drużyny. Skład meczowy, na resztę. W klubie jest idealna
ilość osób i nikt nie musi siedzieć na ławce. Jestem obrotową, więc musiałam
się trochę nabiegać, ale parę razy nie mogłam się powstrzymać zdobyłam cztery
bramki ze skrzydła. Irma radziła sobie równie dobrze. Jest kapitanem zespołu i
jest jedną z tych, które dają z siebie najwięcej. Poświęcałam się sto razy,
jednak za sto pierwszym wpadłam na bramkę i jakimś dziwnym trafem rozcięłam łuk
brwiowy. Od razu pojawiły się przy mnie przerażone dziewczyny, ale przecież nic
takiego się nie stało. Boli jak cholera, ale do przeżycia. Wstałam otrzepałam
się i starłam ociekającą krew. Podbiegł trener.
- Monika,
może idź lepiej coś z tym zrób. – wskazał na ranę, z której pulsowała krew.
- Dobrze
trenerze. – nie miałam ochoty się sprzeciwiać, więc pomaszerowałam w kierunku
szatni, próbując jedną ręką zatamować krwotok. Szłam przy ścianie, z
przymkniętym lewym okiem. Prawym dojrzałam zarys dobrze zbudowanej, wysokiej
sylwetki, która zbliżała się do mnie coraz szybciej. W końcu zorientowałam się
kto to był.
- Co ci się
stało, może ci pomogę? – powiedział dwumetrowy chłopak, kładąc mi dłoń na
ramieniu, a drugą dotykając krwawiącego miejsca.
- Nie dzięki,
serio. Poradzę sobie. – mieszałam się.
- Oj, nie
marudź, tylko chodź do szatni, chłopaki chyba mają tam jakąś apteczkę. – Można
powiedzieć, że siłą zaciągnął mnie do szatni, gdzie siedziała cała drużyna
Zenitu Kazań. Oczy wyszły mi z orbit, ale posłusznie usiadłam na ławce, nie
zważając na pytające spojrzenia zawodników.
- Matt,
wiesz, że to nie jest miejsce dla osób postronnych? – stwierdził Wołkow.
- Jak
dziewczyna tu do ciebie przychodzi, to się jakoś nie przejmujesz tym faktem. –
odparł, cały czas szperając w szafce, szukając jakichś bandaży. Aleksandr nic
nie odpowiedział, tylko wyszedł z szatni, a za nim prawie cała drużyna, bo
został tylko Matt.
- Co ty
wyprawiałaś na tym boisku? – uśmiechnął się, przykładając mi do czoła zimny
okład.
- Jestem
obrotową i musiałam się trochę natrudzić, żeby ominąć blok. – powiedziałam
jednym tchem.
- O! Grasz w
ręczną? – zaprzestał na chwilę swoich poczynań.
- Tak, od
dziesiątego roku życia. – uśmiechnęłam się. – Matthew idź, bo się późnisz na
trening. Dzięki, ale i tak pewnie będę musiała jechać na pogotowie z tym
fantem.
- Może cię
zawieźć? – spytał zatroskany.
- Naprawdę
nie trzeba, chcesz, żeby cię trener ochrzanił?
- Przecież
sama nie możesz… - nalegał.
- Anderson!
Na siłownię! – warknęłam groźniej, jednak ciągle żartem, na co Matt zaczął się
śmiać.
- Widzę, że
wiesz jak się nazywam. – uśmiech nie schodził mu z twarzy.
- Trudno nie
wiedzieć. – wyszczerzyłam się i wyszłam z szatni, uprzednio machając mojemu
lekarzowi. Przebrałam się i powoli szłam korytarzem w kierunku wyjścia.
- A powiesz
mi chociaż jak masz na imię? – nagle przede mną wyrósł siatkarz.
- Monika. –
uśmiechnęłam się.
- To nie
jest rosyjskie imię. – zdziwił się. – Jesteś Polską?
- Pół Polką,
pół Brazylijką. Nazywam się Monika Valentina Gonzalez. Nie pytaj jak znalazłam
się w Rosji, bo to długa historia. Jeszcze raz ci dziękuję. – pożegnałam się z
Andersonem i wyszłam z hali.
Pierwszy rozdział za nami ;) Mam
nadzieję, że lubicie Andersona? Komentujcie! :)
Faaaajny ten rozdział :)
OdpowiedzUsuńZapowiada się całkiem ciekawie.
Co do Andersona... Ten 'twój' Matt wydaje się świetnym facetem i mam nadzieję, że tak zostanie. :) Jako zawodnika nawet go lubię, ale nie można powiedzieć, żebym była jego wielką fanką czy coś. Raczej neutralne nastawienie :D
Pozdrawiam i do następnego ;)
Dzięki :) Wybrałam Andersona, bo mało jest opowiadań o nim, a ja chciałam stworzyć coś oryginalnego :)
UsuńTak właśnie myślałam, że to Anderson ;>
OdpowiedzUsuńFajnie, że zrobiłaś z nim opowiadanie ;)
Już się nie mogę doczekać następnego ;P
Co ile dodajesz nowe rozdziały?..
Pozdrawiam, Natka *-*
Zostałaś nominowana przeze mnie do Liebster Award.
UsuńWięcej informacji pod adresem: http://tlw-the-last-word.blogspot.com/
;>
Pierwszy rozdziałma już za mną ;) Bardzo mi się spodobał pomysł z Monika i Matt'im ^^ Dobra, zabieram się za 2
OdpowiedzUsuń